OSTATNIE SZTUKI! Gorlickie w Wielkiej Wojnie 1914-1915. Wspomnienia, relacje, legendy.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Bitwa pod Gorlicami w ówczesnej fotografii prasowej







Bitwa pod Gorlicami w ówczesnej fotografii prasowej - część I

Cmentarz w Gorlicach z grobem weteranów, uszkodzonym przez pociski.

Fragment z miasta Gorlic. Fot. T. Chmura

Fragment ze zburzonych Gorlic. Fot. T.Chmura.

Ziemia porozrywana wybuchem pocisków pod Gorlicami.

Ulica Kościuszki w Gorlicach

Zburzony kościół w Gorlicach

Widok na ul. Stróżowską w Gorlicach

Widok Gorlic z budynku gimnazyalnego.

Ogólny widok miasta Gorlic.

Widok na Blich w Gorlicach.
Źródło u autorów.

piątek, 20 lutego 2015

Wydobycie ropy naftowej w Wójtowej

Źródło: T. Pabis, Gorlickie zagłębie naftowe, Tuchów 2001.
              W Wójtowej pierwsze złoża ropy naftowej odkryli w 1864 r. dwaj włościanie – Szurek i Czeluśniak. Do „czarnego złota” dostali się kopiąc ręcznie szyb na głębokość 15m. Po tym wydarzeniu przemysł ten zaczął się szybko rozwijać w wiosce, a dziesięć lat później działało tam już 10 firm naftowych, które eksploatowały w sumie 74 szyby. W 1881r.  było to już 11 spółek zatrudniających ogółem 203 pracowników fizycznych oraz 10 dozorujących. Kopano wtedy już o wiele głębiej – najgłębszy szyb miał wówczas 205m.

             Od tego czasu ilość eksploatowanych szybów, jak i spółek naftowych, zajmujących się wydobyciem ropy na tym terenie, systematycznie spadała.  W 1900r. działalność naftową w miejscowości prowadziły już tylko 3 firmy, a w eksploatacji było 30 szybów z produkcją roczną ok. 30 wagonów ropy, zaś w roku 1921r. została tylko jedna spółka – „Harklowa” Galicyjskie Gwarectwo Naftowe, eksploatująca jedynie trzy szyby, aż w latach następnych wydobycie całkiem wstrzymano.
                   Sytuacja odmieniła się dopiero w 1931r. kiedy to firma „Rokita”, która była własnością Towarzystwa „Petroli d’Italia”, posiadająca już kopalnie w Harklowej, założyła również nową w Wójtowej, odwiercając kilkanaście nowych szybów o głębokości od 200 do 600m.
                   Po klęsce kampanii wrześniowej, jako własność sprzymierzonego państwa, firma „Rokita” nie oddała kopalni w Wójtowej Niemcom, jednak w 1944r. dobrowolnie sprzedała przedsiębiorstwo Rządowi Generalnego Gubernatorstwa. Po zakończeniu okupacji wraz z kopalnią w Harklowej szyby w Wójtowej przejęte zostały jako własność państwa.   

   

poniedziałek, 16 lutego 2015

Conrad von Hotzendorf


Conrad von Hotzendorf,
Ilustrowany Kuryer Codzienny 1914.
Trudno jest jednoznacznie określić jednego pomysłodawcę ofensywy pod Gorlicami, jednak w dzisiejszej historiografii uznaje się, że był nim szef austro-węgierskiego sztabu generalnego, baron Franz Conrad von Hotzendorf (1852-1925), uważany za jednego z najwybitniejszych wodzów państw centralnych w czasie pierwszej wojny światowej. Przyszedł na świat w Pradze. Był synem emerytowanego pułkownika huzarów, pochodzącego z Moraw, który służył w ostatnich latach wojen napoleońskich i m.in. brał udział w bitwie pod Lipskiem w październiku 1813 r., a różne funkcje w kawalerii pełnił do roku 1848, kiedy to wskutek nieszczęśliwego wypadku został inwalidą. Tytuł szlachecki Franz Conrad odziedziczył po pradziadku. Dzieciństwo miał trudne; ojciec zmarł wcześnie, a on sam w wieku 11 lat został wysłany do szkoły wojskowej, w roku 1867 wstąpił do Terezjańskiej Akademii Wojskowej w Wiener Neustadt, którą ukończył w 1871 r. w stopniu podporucznika piechoty i został przydzielony do 11 batalionu strzelców konnych. Po kilku latach udało mu się wyjednać u przełożonych skierowanie do szkoły sztabowej. W roku 1878 brał udział w wyprawie bośniackiej, a kilka lat później w akcji policyjnej w południowej Dalmacji. W latach 1883 –1887 był szefem sztabu 11. Dywizji Piechoty we Lwowie. Niebawem został wykładowcą taktyki piechoty i zajmował się publikowaniem własnych przemyśleń na temat armii. W 1886 r. ożenił się z Wilhelminą le Beau, z którą miał czterech synów. W 1893 r. po awansie do stopnia pułkownika objął funkcję dowódcy 1. pułku piechoty w Opawie. Z powodu zdolności intelektualnych został zauważony przez Franciszka Ferdynanda. Następca tronu został jego cichym protektorem. Po serii szybkich awansów 18 listopada 1906 r. ten pozbawiony wpływowych koneksji oficer objął stanowiska szefa sztabu wspólnej armii, które to stanowisko miał pełnić z przerwą w latach 1911 -1913.
Ilustrowany Kuryer Codzienny 1915.
Jako strateg Conrad von Hotzendorf był zwolennikiem prowadzenia działań zaczepnych zamiast biernej obrony. Uważał, że atak przeprowadzony przy pomocy dużych sił w najbardziej czułe miejsce nieprzyjaciela jest najskuteczniejszą metodą osiągnięcia zwycięstwa. Opowiadał się za modernizacją armii, ścisłą współpracą z Niemcami i aneksją Serbii. Gdy wybuchła I wojna światowa, zamierzał najpierw pokonać Serbię, a potem przerzucić wszystkie siły przeciw Rosji. Nie powiodło się to, gdyż Rosjanie zaatakowali Galicję wcześniej niż sądził. W efekcie klęsk w Galicji, armia austro-węgierska została poważnie osłabiona i nie mogła samodzielnie zrealizować śmiałych koncepcji Conrada von Hotzendorfa. Próbował nakłonić do pomocy Niemców, ale ci nie byli zbyt chętni do realizacji jego zamierzeń. Jednak to on był pomysłodawcą austro-węgiersko-niemieckiej ofensywy pod Gorlicami w maju 1915 r., która doprowadziła do przełamania frontu rosyjskiego i wyzwolenia dużej części Galicji. Nie zdołał jednak przekonać Niemców do koncepcji wielkiego ataku przeciw Włochom. 25 listopada 1916 r., Conrad von Hotzendorf został awansowany do stopnia feldmarszałka. Jednak po śmierci cesarza Franciszka Józefa, gdy nowym władcą został nieprzychylny mu Karol I, Conrad von Hotzendorf został w marcu 1917 r. odwołany ze stanowiska. Ostatnie miesiące wojny spędził jako dowódca 11. Armii austro-węgierskiej w Południowym Tyrolu.W maju 1918 r. został definitywnie wysłany na emeryturę, choć z honorami, tytułem hrabiowskim i stanowiskiem pułkownika cesarskich trabantów. Po wojnie rozstał się z wojskiem i zajął teologią i filozofią, osiadł w Innsbrucku. Kilka lat później przeniósł się do Wiednia i tam też zmarł. Jego szczątki spoczęły na cmentarzu Hietzibing w Wiedniu.


poniedziałek, 9 lutego 2015

Garncarstwo - wersja rozszerzona

Garncarze. Podług własnego obrazu rysował Konopacki. Tygodnik Ilustrowany 1882.
         Ludowa ceramika  należy do tych dziedzin kultury, które od dawna budziły zainteresowanie zarówno zawodowych etnografów, jak i amatorów, miłośników ludowej twórczości artystycznej, społeczników a także i tzw. „ludzi interesu”, traktujących ją jako źródło intratnych dochodów. Modelowanie w glinie znane było człowiekowi od niepamiętnych, prehistorycznych czasów, wcześniej niż garncarstwo ścisłym znaczeniu tego słowa. Garncarstwo było umiejętnością bardziej złożoną, gdyż do modelowania dołącza się proces wypalania, a także zdobienia przy pomocy różnych technik. Wymagało odpowiedniej nauki zawodu oraz posiadania specjalnie wyposażonego warsztatu. Garncarstwo było rzemiosłem uprawianym dla szerszego kręgu odbiorców, zaś umiejętności zawodowe przekazywano najczęściej w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Od czasu zainteresowania się przemysłem ludowym, zaczęto organizować wzorcowe pracownie i szkoły garncarskie, w których upowszechniano szlachetniejsze technologie oraz niekiedy, co nie zawsze było korzystne dla kultywowania miejscowych tradycji, wprowadzano obce wzornictwo.
              Pierwsze wiadomości źródłowe o bieckich garncarzach posiadamy z lat 1388- 1398. Są to jednak wzmianki, które nic nie mówią ani o rozmiarach rzemiosła, ani o jego organizacji. Materiału informującego o charakterze produkcji tego okresu dostarcza zawartość pieca garncarskiego, pochodzącego najprawdopodobniej z XIV w., który został w 1958 r. odkryty w północnej pierzei rynku. Dopiero począwszy od XVI w. zarówno wiadomości archiwalne jak i pozostałości wykopaliskowe dostarczają więcej materiałów do dziejów bieckiego garncarstwa. Na podstawie dotychczasowych zasobów archiwalnych nie udało się ustalić danych odnoszących się do powstania i organizacji cechu garncarskiego. Posiadamy jedynie dowody istnienia i działalności garncarzy w mieście. W 1528 r. kiedy w Bieczu budowano szkołę, w wydatkach figurują sumy pieniężne wypłacane garncarzom na koszta opału. Nie wiadomo jednak, czy garncarze byli już w ten czas zorganizowani w cech, czy też rzemiosło swoje uprawiali w sposób nie zorganizowany. Po raz pierwszy reprezentantów cechu garncarskiego spotykamy w roku 1540, kiedy to cechmistrz garncarski bierze udział, wraz z cechmistrzami innych rzemiosł, w wyborze rady miejskiej w Bieczu; powtarza się to również w następnych stuleciach. Do roku 1545 garncarze, mimo że posiadali swój cech, nie korzystali jednak w pełni z praw miejskich. Dopiero w 1545r. przyjęli oni prawo miejskie i odtąd zostali zwolnieni od różnych ciężarów nakładanych na obywateli nie posiadających tego prawa. Pierwotny statut cechu garncarskiego nie zachował się do naszych czasów, ten jednak, który posiadamy (z 1601 r.) zawiera również elementy z dawnego statutu. Został on przez radę miejską odnowiony, częściowo poprawiony i przedłożony do zatwierdzenia królowi. Widocznie stary statut częściowo się zdezaktualizował. Trudno dziś odróżnić, w jakim stopniu statut został znowelizowany, a w jakim – zachował swój pierwotny charakter. Statut dosyć szczegółowo określał prawa i obowiązki członków cechu. Prócz ustaw o charakterze ogólnym, mających analogie  innych statutach cechowych (np. branie udziału w obrzędach religijnych, czy administracja cechu), interesujące dla nas będą ustawy związane ściślej z rzemiosłem garncarskim. Na pozór wydawać by się mogło, że sztuka rzemiosła garncarskiego była łatwa do opanowania. Z wzmiankowanego statutu wynika jednak, że nauka rzemiosła trwała stosunkowo długo, bo od trzech do czterech lat. W statucie nie wspomniane jest nic o wędrówce potrzebnej do uzyskania dyplomu. Ciekawe jest stanowisko cechu w stosunku do mistrzów przybywających z innych miejscowości z zamiarem osiedlenia  się w Bieczu. Wymagano od nich, jak i od czeladników, przy wstępowaniu do cechu wykonania pod nadzorem mistrzów dzbana wysokiego na jeden łokieć i trzy palce i donicy szerokiej na dwie piędzi. Od wykonania tych sztuk zwolniony był syn lub zięć mistrza. O ewentualnym zwolnieniu od tego obowiązku wszystkich innych – decydowali mistrzowie garncarstwa. Zastanawia nas warunek wykonania „ sztuki” stawiany mistrzom przybywającym z innych miejscowości. Wynikało by z tego, że garncarze bieccy dzierżyli pewnego rodzaju prymat w tym rzemiośle w stosunku do innych miejscowości. Przypuszczenie to potwierdzałby ostatni ustęp statutu, który mówi że „ kto się w Bieczu nauczył garncarstwa a chce się osiedlić, w którym z sąsiednich miasteczek, nie skądinąd, ale od bieckiego cechu ma wziąć litteras disciplinae suae”. Daje się tu wyczuć ważność świadectwa z bieckiego, a nie innego cechu. Na straży równowagi wielkości warsztatów garncarskich stał jeden z punktów statutu, który głosił, że mistrz może zatrudnić jednego towarzysza ( czeladnika) biegłego w garncarstwie i jednego „ robieńca” (ucznia). Gdyby zatrudniał dwóch towarzyszy, powinien jednego odstąpić takiemu mistrzowi, który nie ma żadnego. Ustawa ta wyraźnie ograniczała możliwość rozrostu poszczególnych warsztatów, ponieważ ich rozwój oczywiście musiałby się odbywać kosztem uszczuplenia względnie całkowitego upadku mniejszych warsztatów nie wytrzymujących konkurencji. Przestrzegano także ściśle, aby mistrzowie garncarscy nie odbierali sobie wzajemnie czeladników i nie ganili ich roboty. Surowa kara groziła także za nieprzestrzeganie tajemnic cechu nawet przed własną żoną. Tajemnica nie obowiązywała jedynie wówczas, gdyby postanowiono coś przeciw radzie i miastu. Dalej statut wyraźnie precyzuje, że stare rozwalone piece kaflowe mogą na nowo stawiać tylko mistrzowie lub dotychczasowi właściciele, budowa zaś nowych zastrzeżona była tylko dla mistrzów. Świadczy to tyleż o dużym zróżnicowaniu hierarchicznym w tym zawodzie, ile – o słabym wpływie czeladników na zawodowe czynności w tym cechu. Przechodząc do omówienia stanu ilościowego garncarzy bieckich w porównaniu z miastami powiatu bieckiego, których było 11, należy stwierdzić że najwięcej ich było w Bieczu. Przewaga ta utrzymuje się przez cały XVI i XVII w. Z sąsiednich większych miast jedynie Nowy Sącz w tym czasie niekiedy przewyższa Biecz. W XVIII w. garncarze bieccy zostali dosyć niespodziewanie zdystansowani pod względem ilości przez garncarzy z Dębowca, których w 1766 r. było 14, w Bieczu zaś tylko 4. Dzięki zachowanej księdze przyjęć do prawa miejskiego w Bieczu z lat 1538-1688 możemy śledzić, ilu garncarzy bieckich było miejscowego pochodzenia, a ilu przybyło z innych miejscowości i osiedliło się w Bieczu. W tym 150 letnim okresie przyjęło prawo miejskie 38 garncarzy, co stanowi 2,5% wszystkich osób przyjmujących w tym czasie prawo miejskie w Bieczu. Napływ garncarzy w tym okresie był równomierny. Jeżeli podzielimy owe 150 lat na dwa 75-letnie okresy, uzyskamy po 19 garncarzy przyjmujących prawo w każdym z nich. Wśród tych 38 figurujących w księdze przyjęć, 30 znanych jest z miejsca pochodzenia. Z tych 9 przybyło z przedmieść bieckich, 8 z samego miasta, pozostali pochodzili z różnych miejscowości położonych w większości na wschód od Biecza. I tak,  z odległego Lwowa  przybyło do Biecza 2 garncarzy. Jeden z nich, Jan Pochilek, przyjął prawo miejskie w 1549 r. Pełnił on funkcję cechmistrza w latach od 1567 do 1578, z wyjątkiem roku 1569. Drugim przybyłym ze Lwowa w 1573 r. był Wojciech Harczek. Jan Kudejkowicz przybył z Rzeszowa w 1628 r., a Walenty Dumański z Łańcuta w 1668 r. Następnie zanotowano po jednym z Kolbuszowy, Pilzna, Frysztaka, Dukli, dwóch z Jasła i trzech z Ołpin. Garncarze pochodzili przeważnie z miast. Stąd też można wnioskować, że garncarstwo w omawianym okresie uprawiane było w większym stopniu w miastach niż po wsiach, w przeciwieństwie do rzemiosła płócienniczego i szewskiego, które uprawiano dosyć szeroko na wsi. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, z jakich warstw społecznych wywodzili się garncarze, którzy przybywali z innych miejscowości i osiedlali się w Bieczu. Wiemy, że garncarze pochodzący z samego Biecza i przedmieść wywodzili się raczej ze średnio zamożnych warstw rzemieślniczych. Bardzo często rzemiosło przechodziło z ojca na syna, czasem aż do wygaśnięcia rodu. I tak, Stanisław Pochilek, syn wzmiankowanego już Jana przyjął prawo miejskie i trudnił się rzemiosłem garncarskim. Nie wiemy, skąd przybył przodek rodziny Klarów, Walenty, wiemy natomiast, że Andrzej, Mateusz, Jakub i Sebastian Klarowie, mieszkańcy przedmieść bieckich, przyjęli prawo miejskie w Bieczu w latach 1561- 1589 i uprawiali rzemiosło garncarskie. Podobnie i garncarska rodzina Bartoszewiczów, którzy przyjęli nazwisko od imienia swojego przodka Bartosza, przewija się w źródłach przez długie dziesiątki lat. Pierwszym z nich, który przyjął prawo miejskie w 1581 r. jako garncarz, był Wojciech, następni to: Jan, ponownie Jan, Paweł i – ostatni- Szymon Bartoszowicz, notowany w księdze przyjęć w 1647 r. Warto jeszcze odnotować garncarską rodzinę Wędrychów. Pierwszy przyjął prawo miejskie w 1654 r. Bartłomiej Wędrych, w 1657 r. – jego syn Wawrzyniec, w 1686 r. zaś – dwaj synowie Wawrzyńca: Marcin i Sebastian. Kilka powyższych przykładów dostatecznie ilustruje fakt, że rzemiosło garncarskie utrzymywało się długo w obrębie jednej rodziny. Sprzyjała temu okoliczność, że cechy poszczególnych rzemiosł, m.in. i garncarskiego, były bardzo ekskluzywne. Często zarówno ilość mistrzów jak i jatek związanych z danym rzemiosłem była z góry określona. Podobnie było i w cechu garncarskim, niełatwo więc było dostać się do cechu obcemu przybyszowi, nawet z dyplomem mistrzowskim, który w myśl statutu nie był w Bieczu honorowany i mistrz przybyły z innej miejscowości musiał ponownie wykonywać „sztukę”. Wymienieni powyżej członkowie poszczególnych rodzin garncarskich pełnili przeważnie funkcję cechmistrzów. Łatwiej więc było synowi cechmistrza ukończyć praktykę u swego rodzica i uzyskać dyplom mistrzowski, następnie odziedziczyć po ojcu warsztat i jatkę – aniżeli zdobywać to wszystko obcemu przybyszowi. Stosunek procentowy garncarzy do ogólnej ilości rzemieślników bieckich nie ulegał zbyt wielkim zmianom (najczęściej około 5%). Pokaźne zmniejszenie się liczby rzemieślników w latach 1671 i 1712 należy wyjaśnić ogólnym zubożeniem miasta po wojnach szwedzkich, najazdach Rakoczego i zarazie, która nawiedziła Biecz w 1662r. Ze względu na skromną bazę materiałowa trudno wyrobić sobie obiektywny sąd o stanowisku garncarzy wśród warstwy rzemieślniczej. Należy przypuszczać, że pozycja ich była stosunkowo silna, skoro potrafili zorganizować oddzielny cech, mimo że byli dość nieliczni i w pewnych okresach pod względem ilości równali się z rzemiosłem zaliczanym do zamożnych, a mimo to nie stanowiących osobnego cechu. Wśród 10 cechów istniejących w Bieczu pozycja cechu garncarskiego pod względem ilości mistrzów ulegała zmianom. W 1581 r. cech garncarski stał na ostatnim miejscu. W 1629 r. zajmuje on 8 miejsce. Na tym miejscu cech garncarski utrzymuje się do roku 1712. Wiele danych wskazuje, że pozycja garncarzy zarówno wśród rzemieślników bieckich jak i w społeczeństwie wzrastała w miarę upływu czasu. W 1545 r. uzyskują oni dokument od rady miejskiej, która postanawia, „aby cechmistrze i mistrzowie cechu garncarskiego nie byli nadal jak dotąd razem z piwowarami obowiązani do kopania dołów pod słupy szubienicy, ponieważ przyjęli prawo miejskie i ponoszą wszystkie ciężary i podatki miejskie, ale gdy się zdarzy wznieść szubienicę, wtedy tylko do tych czynności koło niej będą pociągani co i inni mieszczanie”. Z dokumentu jasno wynika, że do czasu jego wystawienia garncarze traktowani byli gorzej od innych rzemiosł. Dopiero ów dokument zrównał ich wobec praw miejskich z innymi rzemiosłami. Odtąd przedstawiciel cechu garncarskiego występuje przy wyborach do rady miejskiej, jak i przy podejmowaniu uchwał dotyczących ogólnych interesów miasta i mieszczaństwa. Przeprowadzona analiza składu rady miejskiej i ławy w latach 1540-1611 przyniosła negatywne wyniki odnośnie do udziału w niej garncarzy. Zarówno wśród rajców jak i ławników nie spotkano w tym okresie żadnego garncarza, mimo że do pełnienia tych urzędów wybierani byli przedstawiciele niemal wszystkich innych cechów. Godność rajców i ławników piastowali nawet ci rzemieślnicy, którzy nie mieli własnego cechu, a należeli do zbiorczego. Z powyższych faktów można wyciągnąć wniosek, że w praktyce garncarze nie byli dopuszczani do pełnego udziału we wszystkich dziedzinach życia miejskiego. Sądząc z zamożności niemal wszystkich kupców i rzemieślników sprawujących urzędy rajców i ławników, można zaryzykować stwierdzenie, że znaczny wpływ na odsuwanie garncarzy od piastowania urzędów miejskich miał stan ich zamożności. Jak wynika z inwentarzy, testamentów i różnych transakcji handlowych nieruchomościami, garncarze należeli do biedniejszej, a tylko nieliczni do średnio zamożnej warstwy mieszczańskiej. Niektórzy ze średniozamożnych posiadali kamienice w mieście i majątek na przedmieściu. Do takich należał Sebastian Klara. Przyjął on prawo miejskie w 1589 r., w 1596 zakupił zaś kamienicę w mieście. Posiadał także dom i majątek na przedmieściu. W 1601 r. pełnił on funkcję cechmistrza cechu garncarskiego. Po bezpotomnej śmierci w 1625 r. pozostałym majątkiem dzielą się dzieci jego brata Pawła, mieszczanina dukielskiego. Przy podziale dochodzi do kłótni między rodziną żony zmarłego a spadkobiercami, którzy zeznają przed sądem w sprawie dóbr zmarłego: „ w których dobrach dostatek był wszelki tak w pieniądzach jako i w sprzęcie domowym, co jest ludziom albo sąsiadom dobrze wiadomo”, oraz że zostało z rzeczy nie ujętych w inwentarzu : łyżki dwie srebrne, kłoteczka z literami, obrusy cynowane i wiele innych rzeczy, oraz pieniędzy 400 złotych. W większości jednak garncarze posiadali majątki i domostwa na przedmieściach bieckich. Do znanych i dość zamożnych należała już wspomniana rodzina Bartoszowiczów. Należy wyjaśnić, że wszyscy wyżej omówieni garncarze należeli raczej do najzamożniejszych. Pełnili oni w pewnych latach funkcje cechmistrzów. Porównując ich jednak z bogatym patrycjatem bieckim, w którego rękach spoczywała władza, musimy stwierdzić, że majątek garncarzy był bardzo znikomy. Podczas gdy wartość majątkowa poszczególnych garncarzy prawie nie przekraczał tysiąca złotych, to fortuny bogatych patrycjuszy sięgały kilku czy nawet kilkunastu tysięcy złotych.
                 Trudno dziś ustalić, gdzie mieściły się we wczesnych okresach warsztaty garncarskie na terenie Biecza. Konkretne dane mamy dopiero z końca XIV w. W 1958 r. w północnej pierzei rynku odkryto fragmenty dwóch pieców garncarskich, niestety w takim stopniu zniszczonych, że nie można nic powiedzieć o ich typach. W jednym z nich mieściło się dużo węgla drzewnego, wiele skorup naczyń glinianych oraz trzy całe garnku. Wykazują one cechy ceramiki XIV- wiecznej. W tym przekonaniu utwierdza nas znaleziona w pobliżu moneta z XV w. Z odkrycia tego wynika, że warsztaty przynajmniej częściowo mieściły się w śródmieściu. Dla późniejszych okresów brak źródeł dla tego zagadnienia. Należy jednak przypuszczać, że w miarę rozwoju miasta i zagęszczenia ludności, garncarze – ze względu na niebezpieczeństwo pożaru- zostają coraz bardziej wypierani na przedmieścia. W XVI i XVII w. mamy już dość liczne wiadomości źródłowe, że byli oni zgrupowani na rozległych wówczas przedmieściach bieckich. Do dziś zachowała się nazwa określająca pewien teren leżący na przedmieściu bieckim jako doły garncarskie. Jednakże istniały piece do wypalania kafli także i w mieście, o czym świadczą znajdowane w wykopach fragmenty popsutych przy wypale kafli, które wykazują cechy XVI i XVII- wieczne. Sądząc z wykopywanych fragmentów starej ceramiki, początkowo produkowano w Bieczu przeważnie garnki, misy, rynki i kubki przypominające rodzaj flakonów na kwiaty. W miarę upływu czasu produkcja garncarzy staje się coraz bardziej zróżnicowana. Począwszy od I połowy XVI w. mamy sporo materiałów świadczących o dużej rozmaitości wyrobów ceramicznych. Prócz wyżej wymienionych spotyka się kropielniczki, plakietki, obrazki gliniane, fajki oraz kafle, które ze względu na niezwykłą rozmaitość form i pomysłów stanowią w produkcji ceramicznej niemal oddzielną pozycję. W zakres produkcji garncarzy wchodziła także dachówka. Prócz tego – tylko garncarze mieli uprawnienia do budowy wszelkiego rodzaju pieców. Podstawowym surowcem do wyrobu naczyń i innych przedmiotów ceramicznych był odpowiedni gatunek gliny. Sądząc z zachowanych fragmentów naczyń wykonanych z gliny żelazistej występującej w naszych okolicach, dochodzimy do wniosku, że garncarze korzystali z miejscowego surowca. Glazura i środki barwiące glazurę na różne kolory przyrządzane były – przynajmniej częściowo – na miejscu, o czym świadczą znalezione opodal odkrytych pieców garncarskich kawałki stopionej miedzi, duża ilość żużli i inne składniki używane do wyrobu glejty i polewy. Glejtę i ołów przywożono także z Krakowa. W latach 1589- 1636 zanotowano na komorze celnej w Krakowie 52 konie z glejtą, ołowiem i innym towarem, zdążające do Biecza. Między wożącymi spotykamy także garncarzy bieckich. Nie jest wykluczone, że mianem ołowiu określano niekiedy także i glejtę. Należy wziąć pod uwagę, że większość ołowiu zużywana była zapewne na obronę miasta, część jednak także do wyrobu glazury. Wiemy, że Jan Bartoszowicz, zleca w testamencie wypłacić pewien dług cechowi ołowiem, którego pewien zapas posiadał u siebie. Najstarsze znaleziska ułamków naczyń na terenie Biecza odpowiadają formom ceramiki małopolskiej z X- XIII w. Następne okazy w postaci całych naczyń i różnych fragmentów pochodzą ze średniowiecza. Należą do nich dwa naczynia wykopane w okresie międzywojennym oraz trzy naczynia i szereg skorup znalezionych w odkrytym piecu garncarskim. Wszystkie te znaleziska należy zaliczyć do tzw. siwaków. Różnią się one między sobą zarówno rodzajem gliny, formami jak i ornamentyką. W jednych  glina jest z większą domieszką piasku, w innych z mniejszą. Istnieje także pewne zróżnicowanie w formach. Ornamenty wyciskano rylcem w formie poziomych linii otaczających naczynie lub radełkiem; wzór przypomina tzw. jodełkę lub rodzaj krateczki. Niekiedy zdobione je ornamentem w formie dołeczków zgrupowanych po trzy lub zagłębień wielkości ziaren fasoli wyciskanych rylcem, otaczających górną część brzuśca. Niektóre naczynia zdobione są wyłącznie ornamentem rytym, inne natomiast radełkowym i rytym. Warto nadmienić, że jedno ze znalezionych naczyń posiada na zewnętrznej stronie dna gmerk garncarski. Żadne z naczyń nie jest glazurowane. Dwa z odkrytych garnków nie maja uch. Kolor ceramiki – od ciemnoceglastej do czarnej z siwym odcieniem.  Z późniejszego okresu nie zachowały się całe naczynia. Dysponujemy natomiast licznymi fragmentami, które przynajmniej w pewnym stopniu pozwalają zorientować się w formach naczyń, ornamentyce, rodzaju i kolorze gliny. Zasadniczo formy naczyń nie uległy większym przeobrażeniom. Pewna różnica zachodzi w formach górnych części naczyń, szczególnie w sposobie wywinięcia na zewnątrz wylewu. Podczas gdy w starszych okazach wylew jest silnie wywinięty, to w późniejszych (XVI w. ) jest słabiej wygięty i część od szyjki do wylewu przebiega w pewnym zbliżeniu do linii pionowej. Ornamentyka – ryta i radełkowa. Zasadnicza różnica między jednymi i drugimi polega na tym, że starsze są nie glazurowane, nowsze zaś pokryte są bezbarwną lub też zieloną glazurą, ale tylko po wewnętrznej stronie naczyń. Kolor ceramiki – od ciemno- do jasnoceglastej. Z pomocą w datowaniu tych naczyń przychodzi nam ustalenie głębokości warstw ziemnych (170-190cm), w których one występują oraz znalezienie wielu dużych ułamków ceramiki w gruzie sklepienia XVI – wiecznej kamieniczki Barianów – Rokickich. Należy przypuszczać, że ceramika ta jest miejscowego wyrobu. Przed pewną zagadką stajemy wobec późniejszej ceramiki występującej na terenie całego miasta. Mamy tutaj na myśli schyłek wieku XVI, cały wiek XVII, a nawet początki XVIII. Obok ceramiki podobnej do poprzedniej, o zmienionej nieco formie naczyń glazurowanej bezbarwnie wewnątrz, a niekiedy tylko z zewnątrz, występuje ceramika bardzo różna od tradycyjnej bieckiej. Trzy zasadnicze cechy nadają jej odrębny charakter. Przede wszystkim rodzaj gliny o kolorze kremowym, czasami kremowo-żółtym, odróżnia ją od ceramiki miejscowej, wykonywanej z glin żelazistych o czerwonym przeważnie wypale. Wyroby z gliny miejscowej mają dosyć szorstką powierzchnię, w przeciwieństwie do opisywanej ceramiki, której powierzchnia jest bardzo delikatna, a naczynia są starannie wykonane. Drugą cechą wyodrębniającą jest ornamentyka. Niektóre naczynia są całkowicie gładkie, w większości jednak zdobione są ornamentem przypominającym rybią łuskę, wyciskanym radełkiem na przejściu brzuśca w szyjkę. Poniżej występują czasami poziome rowki wyciskane rylcem. Spotykamy jeszcze inny rodzaj ornamentyki radełkowej w postaci drobnej krateczki ułożonej w półkola, otaczającej górną część brzuśca.  Wyroby są glazurowane zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. Kolor glazury – jasnobrązowy i jasnozielony. Wyżej wymienione cechy nadają tej ceramice odrębny charakter, w skutek czego jej wyrobu należy szukać poza Bieczem. Przy próbach zlokalizowania wyrobu tego typu ceramiki przychodzą nam z pomocą bieckie archiwalia. Mianowicie w 1646 r. cech garncarski w Bieczu występuje ze skargą przeciw garncarzom z Łagowa o to, że przywożą garnki poza dniami targowymi i sprzedają je w Bieczu wbrew ustawie cechu garncarskiego. W tymże roku Grzegorz Stańczyk skarży Annę Duklowicową, mieszkankę krakowską, że kupiła od niego pół dziesiętej kopy garnków łagowskich w Bieczu na jarmarku, za które nie chciała mu wypłacić całkowitej sumy, za jaką były one stargowane. Stańczyk garnki te zakupił u garncarza z Łagowa.  Powyższe dane są niezbitym dowodem, że do Biecza przywożono garnki z dalekiego Łagowa i według wszelkiego prawdopodobieństwa ceramikę, o której mowa, należy zaliczyć do wyrobów łagowskich, tym bardziej że rodzaj gliny o wybitnie jasnym kolorze wypału występuje w okolicach Łagowa. Należy zaznaczyć, że z końcem XVI w. spotykamy się także w Bieczu z naczyniami potylickimi. Być może, że znajdywane na terenie miasta fragmenty naczyń z jasnoszarej gliny z soczystozieloną polewą są pozostałością po garnkach potylickich. Do bardzo ciekawych wyrobów ceramicznych spotykanych na terenie miasta należą misy i talerze. Są one niejednokrotnie przykładem wysokiego poziomu sztuki garncarskiej. Prócz naczyń prostych, pokrytych zieloną glazurą w różnych odcieniach, spotyka się także wielokolorowe malowane i glazurowane. Wszystkie formowane są z czerwonej gliny. Niektóre pokryte pobiałką, następnie malowane różnokolorowo i pokryte ołowiową glazurą. Przypominają one majolikę. Dekoracja mis i talerzy jest bardzo zróżnicowana. Spotyka się wzory roślinne, geometryczne oraz bliżej nieokreślone uformowane z różnych zygzaków, a czasami – wyobrażenia zwierząt. Niekiedy występują ornamenty plastyczne. Osobną grupę stanowią kafle, pochodzą one z przypadkowych odkryć w czasie prac ziemnych prowadzonych na terenie Biecza w latach 1958-1960. Niewielka tylko ilość została znaleziona przy pracach archeologicznych w 1956 r. Kafli posiadamy stosunkowo dużą ilość. Pochodzą one z różnych okresów – począwszy od XVI aż do XIX w. włącznie. Piece kaflowe, prócz praktycznej funkcji użytkowej, spełniały także funkcję dekoracyjną. Dlatego też bogate mieszczaństwo bieckie dbało o estetyczny wygląd pieców, czego dowodem są zachowane okazy kafli. Porównując je z naczyniami należy stwierdzić, że przy wyrobie naczyń mniej dbano o stronę dekoracyjną, choćby ze względu na ich nietrwałość, w przeciwieństwie do kafli, które mogły służyć nieraz dziesiątki, a nawet setki lat. Kafle bieckie uformowane są z gliny żelazistej o czerwonym wypale. Ich powierzchnie posiadają bardzo zróżnicowaną ornamentykę. Wszystkie stare okazy zdobione są ornamentami plastycznie tłoczonymi w formach, następnie polichromowanymi. W nielicznych tylko wypadkach powierzchnia kafli jest nie polichromowana i nie glazurowana. Niektóre zaś pokryte są jednokolorową glazurą: najczęściej zieloną, rzadziej brązową. W polichromiach ozdób plastycznych najczęściej spotykamy kolory: zielony w kilku odcieniach, seledynowy, brązowy w różnych odcieniach, jasnożółty, biały, czarny, szafirowy, granatowy i niebieski. Plastyczne motywy zdobiące powierzchnię kafli są bardzo zróżnicowane. W wielu wypadkach występują motywy roślinne w postaci liści, kwiatów, niekiedy stylizowane w kształcie renesansowych rozetek. Powszechnie spotykanym motywem są gałązki dębu wyrastające ze zdobionej  doniczki z żołędziami i ptaszkami między listkami, w kolorach: zielonym, granatowym, białym, żółtym i seledynowym, ze zróżnicowanym zestawem na poszczególnych kaflach o tej samej ornamentyce plastycznej. Spotykamy także wiele plastycznie wykonanych figur różnych zwierząt. Należą do nich : lwy, gryfy, jelenie w biegu, konie z jeźdźcami w biegu, czasami postacie z głową, szyją i częścią tułowia konia, a tylną częścią przechodzącą w rybę, oraz niekiedy smoki. Dalej występują kafle z kompozycjami figuralnymi o tematyce ludzkiej. Mniej liczne są z figurami geometrycznymi. Do ciekawszych okazów należą dwa duże renesansowe kafle. Na jednym z nich widzimy plastycznie wyciśniętego konia z jeźdźcem w stroju rzymskim, z zdobytym mieczem, w szybkim biegu czy raczej gwałtownym skoku. Nad jeźdźcem zachowany fragment napisu ( URCIUS). Całość polichromowana. Tło szafirowe, koń biały z żółtą uzdą, szata jeźdźca intensywnie zielona, spodnie i buty żółte, ziemia, na której wspina się koń tylnimi nogami, zielona. Niemniej interesujący jest zachowany, niestety we fragmencie, kafel z orłem. Tło seledynowe, plastycznie tłoczony orzeł w kolorze białym. Następny kafel tego samego typu co poprzednie, zachowany tylko w małym fragmencie, w kolorze seledynowym, szafirowym i białym, posiada część klucza i miecza złożonych na krzyż, co stanowi symbole św. Piotra i Pawła. Wiemy, że te dwie postacie związane są od najdawniejszych czasów z Bieczem. Występują one w pierwotnym herbie miasta i w polach bieckich pieczęci radzieckich i ławniczych. Być może jest to herb Biecza. Fragment tego kafla jest dla nas bardzo cenny, gdyż nasuwa przypuszczenie, że jest miejscowego wyrobu. Interesujące są także kafle, na których powierzchni widnieje plastyczny ornament przedstawiający Jozuego i Kaleba, niosących na drążku wspartym na ramionach duże winne grono. Motyw ten jest często w sztuce spotykany. Kolory kafli: białe tło, winne grono w odcieniu seledynowym, szaty postaci w tymże odcieniu, spodnie, drążek i kije, którymi się podpierają, granatowe, buty żółte. Należy podkreślić, że kafle bieckie mają wiele analogii z kaflami rzeszowskimi, jarosławskimi, krakowskimi i gorlickimi. Między kaflami z cytowanych miejscowości a bieckimi istnieje duże podobieństwo w motywach roślinnych, niekiedy i zwierzęcych. Występują również w Bieczu odpowiedniki pewnych kafli wawelskich, których powierzchnia imituje fragmenty dachu krytego dachówką, zwaną karpiówką. W kaflach bieckich polichromia dachówki jest trzykolorowa: żółta, zielona i biała. W wawelskich – wymiary dachówki są większe od bieckich. Dzięki znalezieniu nie wykończonych półfabrykatów,  mamy konkretne dowody, że ten rodzaj kafli wyrabiany był w  Bieczu na przełomie XVI i XVII w. W sąsiednich Gorlicach wśród bogatej kolekcji kafli, zgromadzonych w tamtejszym muzeum, można także doszukać się analogii z kaflami bieckimi. Mamy tutaj na myśli kafle z lwami, bardzo zbliżone do siebie, albo inne – z wyciśniętymi główkami aniołków, pod którymi występuje zdobnictwo w rodzaju balasek. Bieckie kafle pokryte są ciemnozieloną glazurą, podobnie też i gorlickie, a tylko niektóre z tych ostatnich są bez glazury. Należy przypuszczać, że pochodzą one z jednego warsztatu. Pewne analogie spotykamy także wśród kafli austriackich ze Styrii, i to zarówno wśród ornamentów roślinnych, geometrycznych, jak i z wyobrażeniami zwierząt. Podobieństwo występuje także w zdobnictwie o charakterze geometrycznym, tak w formach jak i kolorze. To samo widzimy w zdobnictwie o tematyce roślinnej. Chronologicznie odpowiadają jedne drugim. Przeprowadzone badania nad ornamentyką renesansowych ołtarzy, stall i innych rzeźb w kościele parafialnym w Bieczu oraz nad portalami i kolumienkami międzyokiennymi starych renesansowych kamieniczek bieckich – w celu uzyskania materiału porównawczego z ornamentyką kafli bieckich – przyniosły pozytywne wyniki. Wiele motywów, w większości roślinnych, czasami geometrycznych, występujących na wymienionych przedmiotach, spotyka się także w ornamentyce kafli bieckich. Szczególne podobieństwo istnieje między rzeźbami zwieńczającymi belkę tęczy w kościele i występującymi na XVII-wiecznych stallach – a niektórymi gzymsami zwieńczającymi piece. Nasuwa to przypuszczenie, że formy do wyrobu kafli mógł wykonywać, względnie projektować, ten sam mistrz, który wykonywał belkę w tęczy i stalle, a przedmioty te według wszelkiego prawdopodobieństwa są dziełem bieckiego mistrza. Na szczególną uwagę zasługuje seria kafli o charakterze ludowym, pochodząca najprawdopodobniej z przełomu XVIII i XIX w. W sumie jest ich 9, lecz nie wszystkie zachowane w całości. Znalezione zostały w powierzchniowych warstwach podczas prac ziemnych w 1958 r. w północnej pierzei rynku. Kafle te, o wymiarach 18X20cm, wykonane są – podobnie jak wszystkie inne – z gliny żelazistej o wypale czerwonym. Wszystkie posiadają gładka powierzchnię, glazurowana zielono w różnych odcieniach. Odrębność ich podkreśla sposób wykonania, polegający na zdobieniu rysunku za pomocą rylca na wilgotnej jeszcze powierzchni kafla. Wszystkie motywy zdobiące kafle są kompozycjami figuralnymi. Na kilku z nich widnieją postacie żołnierzy pieszych i konnych, na innych sceny rodzajowe z życia mieszczaństwa. Inne kafle z tego okresu są mało ciekawe. Posiadają one ornamentykę tłoczoną z formy, w postaci łukowatych linii, kwiatów o grubych surowych formach, czy innych mało subtelnych barokowych ozdób. Pokryte są białą polewą i powleczone szkliwem. Z późniejszych czasów posiadamy nieliczne okazy kafli. Powierzchnia ich jest niemal identyczna z powierzchnią pospolitej dachówki palonej lub w późniejszej cementowej. Odnosi się wrażenie, że forma tej dachówki wraz ze swoimi wymiarami znalazła zastosowanie w dekoracji kafli. Różnica między zewnętrznym wyglądem dachówki a kafli polega na tym, że kafle pokryte są białą polewą i szkliwem. Niewiele możemy powiedzieć, jak liczna była produkcja garncarzy bieckich. Sam fakt, że w Bieczu istniało ich kilku, może świadczyć o dużym zapotrzebowaniu środowiska na wyroby ceramiczne. Określona przez statut ilość jatek garncarskich, których nie mogło być więcej niż 8, daje także pewne pojęcie o wielkości produkcji. Istnienie bowiem takiej a nie innej ilości jatek wypływało przede wszystkim z zapotrzebowania społecznego na ten rodzaj produkcji. Niektórzy garncarze należeli do rzemieślników płacących najwyższe stawki podatkowe. Np. w 1616 r. dwaj Bartoszowicze, płacili podatku po 3złote, co było najwyższą stawką, inni natomiast tylko po 1złoty 15groszy, co równało się średniej stawce.  Fakty powyższe utwierdzają nas w przekonaniu o dużej produkcji ceramicznej w Bieczu. Na postawie dotychczasowych badań niewiele możemy powiedzieć o handlu wyrobami ceramicznymi. Jedyną wzmianką źródłową, i to pośrednią, o handlu wyrobami glinianymi jest wymieniony w inwentarzu Jana Bartoszowicza z 1644 r. „wóz do wożenia garnków, drabinny, koła bose. Wiemy, że Bartoszowicz mieszkał w Bieczu, więc wóz mógł mu być potrzebny jedynie do wożenia garnków po jarmarkach. Nieco więcej materiału posiadamy co do cen wyrobów glinianych. Jest to jednak materiał fragmentaryczny, nie zawsze dający dokładną orientację w jednostkowych cenach wyrobów. Należy zaznaczyć, że ceny tych wyrobów były bardzo płynne, mimo że wydawano taksy starościńskie regulujące ceny. Wiemy, że wzmiankowany poprzednio Grzegorz Stańczyk w 1646 r. „stargował […] garnków łagowskich półdziesiątej kopy po zł 6 bez groszy 10 za kopę”, ale i tej sumy nie chciał wypłacić, tylko niższą. Sam fakt „stargowania” przeczy istnieniu stałych cen. Wprawdzie w 1677 r., w myśl taksy starościńskiej dla powiatu bieckiego, garncarze mieli pobierać „za kufel zielony szklany 4 szelągi, za prosty gr1,  za garnek na 10 sztuk mięsa we środku oblewany alboli  szklany gr2, za mniejszy mniej, za donicę gr2, za prostę 5szelągów”, wydaje się jednak, że – mimo prób utrzymywania ze strony czynników nadrzędnych cen stałych- istniały duże odchylenia. Należy przypuszczać, że taksy te były tylko pewnym wskaźnikiem dla cen wolnorynkowych. Mamy także kilka wzmianek o cenach pieców i kafli. Z obdukcji domu Pawła Ostrowskiego w 1639 r. dowiadujemy się,  że stawianie nowego pieca kosztowało 16złotych. W 1592 r. w czasie remontu kamienicy Mikołaja Leszczańskiego, zapłacono „ za przełożenie pieca [..] i ułożenie kaflów w rzędów 5 zł 3 i pół”. Stanisław Pawlowic w 1640 r. dał „ od pieca do sklepu stawiania zł 4 co i kaflów przyłożył […] do tejże izdebki za piec zł 8”. Powyższe dane mogą nam dać bardzo ogólne wyobrażenie o cenach. Wiadomo jest, że zarówno wyroby garncarskie tej samej wielkości, jak i np. kafle z tej samej formy miały rozmaite wykończenie i stąd duża różnica w cenach. Kafel 3X3 nie glazurowane i malowane były o wiele droższe niż ten sam kafel czy garnek nie malowany i nie glazurowany. Użytkowanie wyrobów glinianych było niewątpliwie szeroko rozpowszechnione wśród ludności, mimo że przebadanie stu kilkudziesięciu inwentarzy mieszczan bieckich z XVI i XVII w. przyniosło niewiele wzmianek o naczyniach glinianych. W inwentarzach wymieniano przedmioty i naczynia cynowe czy miedziane, mające większą wartość, pomijano natomiast naczynia gliniane, które ulegały szybszemu zniszczeniu i nie posiadały trwalszej wartości. Wymieniano jedynie takie naczynia gliniane, które miały jakąś oprawę cynową. Np. z inwentarza Magdaleny Chodorowej z 1593 r. dowiadujemy się, że miała „zbanek gliniany z cynowym wiekiem”. Niemal wyjątek wśród licznych inwentarzy stanowi ten Anny kramarki z 1596 r., w którym wymieniono „garnków potylicznych 6 […] doniczę i dwa zbany”, a przeszło 150 lat później po Andrzeju Sandorskim zostało „misek kołaczyckich 5”. O piecach kaflowych spotykamy więcej wzmianek w obdukcjach domów mieszczańskich.
                Innym znaczącym ośrodkiem garncarskim był Stary Sącz. Najstarsza wzmianka dotycząca rzemiosła garncarskiego w tym mieście pochodzi ze „Źródeł dziejowych” Pawińskiego. Tutaj pod rokiem 1581 znajduje się krótka notatka że wśród 35 rzemieślników, którzy mieszkali i pracowali w ty mieście był jeden garncarz. Autor imienia ani nazwiska tego garncarza nie podaje, ale jeśli dożył on 1618 r., co jest prawdopodobne, można przypuszczać, iż był nim Wojciech Mądry. Pod ta data bowiem wspomina go Frankowic. Widać z tego, że rzemiosło garncarskie było w tym czasie w Starym Sączu słabo rozwinięte, a potrzeby samego miasta – na ówczas niezbyt wielkie, bo miasto liczyło w tym okresie nie więcej niż około 1136 mieszkańców wraz z dziećmi – mogły zaspokajać także wyroby z innych, dalszych ośrodków. Oczywiście nie jest wykluczone, że oprócz wspomnianego Wojciecha Mądrego w Starym Sączu pracowali jacyś inni, mniej znani garncarze. Ponieważ jednak nie było tutaj wtedy jeszcze garncarskiej organizacji cechowej, która rejestrowałaby rzemieślników tego fachu, trudno poprzeć to przypuszczenie rzeczowym dowodem. W rozwoju miejscowego garncarstwa nie stanowił przeszkody brak odpowiedniej gliny. Pod tym względem bowiem okoliczne tereny były dogodne do eksploatacji. Świadczy o tym chociażby zapiska z 1665 r. dokonana w księdze inwentarzowej kościoła parafialnego w sąsiednich Biegonicach własnoręcznie przez ówczesnego proboszcza, którym był ksiądz Adam Bydłoniewicz. Możemy w niej wyczytać że na terenie Biegonic wydobywano wtedy już odpowiedni do produkcji naczyń glinianych surowiec. Ponadto zapiska ta zawiera jeszcze inną cenną wiadomość. Podaje mianowicie, że w tymże roku w cechu było zarejestrowanych 3 garncarzy, przy czym cechmistrzem był niejaki Matias Szymański, mieszczanin starosądecki. Data wstąpienia tych garncarzy do cechu nie jest znana; prawdopodobnie dwóch z nich figurowało w spisie począwszy od dnia założenia cechu. Faktycznie bowiem został on zatwierdzony pod nazwą cechu wspólnego, do którego należeli także kowale, bednarze i ślusarze, dnia 16 grudnia 1638 r. przez ksienię Annę Lipską. Różne zapisy z lat późniejszych w księgach inwentarzowych czy cechowych miasta, poza wyszczególnieniem nazwisk garncarzy podają o nich właściwie niewiele bliższych szczegółów. Ale i te, które się zachowały, są cenne. Tak np. zapiski inwentarza z 1699 r. określają położenie majątkowe wymienionych tam z nazwiska 4 garncarzy, którzy z racji swego skromnego stanu majątkowego nie płacili konwentowi S. Klary w Starym Sączu żadnych należnych mu czynszów z placów i pól ani tez daniny. Garncarz Marcin Sławkowic bowiem nie posiadał żadnych nieruchomości, toteż brak tutaj nawet bliższego określenia, gdzie mieszkał; Franciszek Czarnota mieszkający w ulicy wiodącej od łaźni do św. Stanisława oraz Błażej Juszczyk przy ulicy św. Rocha posiadali tylko pół placu i dom, zaś Stanisław Lechnarowicz z ulicy św. Rocha był z nich „najbogatszy”, bo posiadał nad to ćwierć pola i 2 pręty.  Takie oto zapisy, które rzucają nieco światła na stan rzemiosła  garncarskiego w XVI i XVII w. udało się zebrać. Z wieku następnego natomiast  nie zachowały się, niestety,  żadne dokumenty wspominające o garncarstwie, duża ich bowiem część uległa zniszczeniu podczas ostatniej wojny. Stąd też lukę tę trudno czymkolwiek zapełnić poza przypuszczeniem, że skoro  w I połowie XIX w. garncarstwo nie upadło, lecz przeciwnie, rozwijało się coraz pomyślniej i coraz więcej zatrudniało ludzi, to początek tego rozwoju przypada właśnie nie później jak w ostatnich dziesiątkach lat XVIII w. Z nastaniem okupacji austriackiej po jakimś czasie zaprowadzone zostały jednolite, ogólnie obowiązujące przepisy austriackie w miejsce dawnych polskich, które były odmienne dla każdego rzemiosła. Patent Marii Teresy znosił tę różnorodność, a ustanawiał dla wszystkich rzemiosł jedne i te same warunki przyjęcia na naukę, jej koszt, czas i przebieg, wyzwoliny prawa ucznia i czeladnika, obowiązki majstra, częstotliwość spotkań cechowych itp. Patent ten  następnie szczegółowe przepisy ujmowały całe życie i działalność rzemieślników i cechów w ścisłe normy, nad którymi czuwały odtąd magistraty. Liczba majstrów garncarskich w XIX w. oczywiście nie była stała. Starsi z nich stopniowo wymierali, zaś napływ na naukę, która później doprowadzała uczniów do tzw. „wyzwolenia” i założenia własnego warsztatu, był dość duży. Dokument z lat od 1834 do 1844 świadczy nie tylko o tym, ale także i sytuacji majątkowej garncarzy, gdyż podaje on, ilu z pracujących wówczas 16 majstrów zatrudniało terminatorów. I tak: Jan Waligóra miał 2 uczniów,  Jan Borecki – 3, Jan Majewski także 3, Kondelowic – 2 oraz Wawrzyniec Zaręba i Wawrzyniec Sołtysikiewicz także po 2. Reszta majstrów, tj. Jakub Rejowski, Józef Koszowski, Antoni Kozerski, Ludwik Wolski, Bartłomiej i Wawrzyniec Barycze, Jacenty Rudzik, Jan Janikowski, Wincenty Majewski i Stanisław Mazurek nie mieli uczniów w ogóle. Część z wymienionych musiała tytuły majstrów utrzymać stosunkowo niedawno, bo zapis w księdze cechu kowalskiego, ślusarskiego i garncarskiego pochodzący z tychże samych lat,  tj. z czasu przed 15 grudnia 1836 r. wymienia tylko 9 garncarzy. Byli to : Jan Borecki, Marcin Słupnicki, Jakub Rejowski, Wawrzyniec Zaręba, Wawrzyniec Sołtysikiewicz, Marcin Młyński, Bartłomiej i Wawrzyniec Barycze oraz Antoni Kozerski. Z nich M. Słupnicki i M. Młyński w poprzednim spisie już nie figurują, podobnie jak nie czytamy tam nazwiska garncarza Pawła Starczewskiego, zanotowanego jako podcechmistrz w  Księdze Cechu Wielkiego pod datą 1842 r. Również w spisach z lat następnych pominięto Wincentego Młyńskiego, podanego w Księdze Cechu Wielkiego jako skarbnik w 1862 r. Widać stąd , że spisy obejmowały samych tylko majstrów, pomijały natomiast członków zarządu bądź komisji, także majstrów z zawodu, których nazwiska notowane były już na innym miejscu. Skutkiem tego niemal pod żadną datą nie można uzyskać pełnej ilości pracujących garncarzy. Pod wspomnianą powyżej datą 1836 r. zapisano, że Wawrzyniec Zaręba przyjmuje do terminu Jana Majewskiego i zobowiązuje się wobec cechu „ podać, uczniowi, sposób do wyuczenia się profesji garcarski” w przeciągu 6 lat oraz „ile możności i szczyrze i z tymże podług ludzkości tak wyżywieniu jako i edukacji profesji zachować się oraz przyodziać, wyzwoliny swoim sumtem sprawić i nowy surdut do wyzwolin ze swej własności temuż  dać przyrzeka”. Koszt utrzymania ucznia był więc dość duży. Majster obowiązany był nie tylko do wyżywienia i ubierania, ale nadto musiał własny, kosztem wyprawić uczniowi „wyzwoliny”. Nauka w tym czasie trwała 4, 5 lub 6 lat, przy czym wymagano, aby uczeń miał dwie klasy szkoły podstawowej, a przy wyzwoleniu świadectwo wieczorowej nauki kontrolowanej przez urzędnika magistrackiego. Opłata zaś za naukę wynosiła zwykle 2,5 złr. W owym czasie do cechu należeć mogli tylko rzemieślnicy, którzy mieli obywatelstwo miejskie. Jednak z notatki z 1858 r., rejestrującej polecenie burmistrza J. Zagórowskiego, wynika, że przepisu tego nie zawsze przestrzegano. Dlatego też przypomina on, iż kto nie ma obywatelstwa, temu nie przysługują prawa obywatelskie, a więc także i wykonywanie rzemiosła. Największy rozkwit rzemiosła garncarskiego przypada na ostatnie lata XIX w. Wówczas to ilość majstrów osiągnęła liczbę 17, co potwierdza spis z 1899 r. rejestrujący w Księdze Cechu Wielkiego wszystkich garncarzy z okręgu sądu powiatowego w Starym Sączu, a więc nie w samym tylko mieście. A oto i nazwiska: Wojciech Barycz, Wincenty Borkowski, Józef Gondek,  Michał Grabek, Michał Jarzębiński, Jan Kapciński, Michał Kasperek, Ignacy Majewski, Jan Majewski – cechmistrz, Michał Majewski, Antoni Misiewicz, Józef Nowak, Jan Rzaski, Michał Starczewski, Franciszek Wolski, Jozef Wolski, Kasper Ziębowicz. Ich stan majątkowy widocznie wówczas nie przedstawiał się źle, skoro później jednego z nich, Michała Majewskiego, stać było nawet na prowadzenie restauracji, którą miał we własnym domu. Od tego czasu liczba majstrów ustawicznie się zmniejsza. I tak w 1900 r. było ich już tylko 15, w roku następnym 12, potem 7. Około 1910 r. informator Stanisław Starczewski pamięta 8 garncarzy: dwóch Majewskich – jeden był cechmistrzem, Wincentego Kalisza, Wolskiego, Józefa Nowaka, Leszczyńskiego, Czarneckiego i swojego ojca, Michała. Trzy z tych nazwisk potwierdza księga cechowa, która pod datą 19 marca 1911 r. podaje następujący skład komisji egzaminacyjnej garncarzy: Fr. Leszczyński, Józef Nowak, Józef Majewski i Józef Żelazko. Fakt, że z biegiem lat liczba pracujących tutaj garncarzy zmniejszała się, znajduje również wyraz we wspomnieniach Józefa Bilińskiego. Pod koniec lat 50. XX w. pracowało jeszcze w zawodzie trzech garncarzy, przy czym tylko jeden z nich, Józef Biliński, był starosądeczaninem; pozostali zaś dwaj, tj. Ludwik Wilusz i Paweł Płaziak, przybyli tutaj z Kołaczyc. Józef Biliński pracownię swą odziedziczył po dziadku po kądzieli, Józefie Nowaku, drugim mężu babki. Jej pierwszy mąż, Franciszek Mirek, był także garncarzem kontynuującym dzieło swego ojca. Biliński nie pamięta imienia pradziadka, wie natomiast, że Józef Nowak nie był sądeczaninem, lecz przybył tutaj z okolic Jasła. Z tych samych stron pochodził Wincenty Kalisz. Nie jest też wykluczone, że garncarze: Koszowski, Kozerski, Rudzik, Kapciński, Leszczyński, Czarnecki i Żelazko są obcego pochodzenia, podobnie jak Nowak, Zaręba czy Gondek, których nazwiska często spotyka się i w innych okolicach. Przypuszczenie to potwierdza chociażby fakt, iż Józef Nowak był istotnie nietutejszy. Zresztą na podstawie znajomości dawnych starosądeckich rodów można wykazać, że pewne z nich, jak: Barycze, Boreccy, Borkowscy, Jarzębińscy, Kasperkowie, Majewscy, Mazurkowie, Rejowscy, Sołtysikiewicz, Waligóry, Ziębowicze, są w Starym Sączu znane z dziada pradziada, inne, jak: Kondelowic, Wolscy, Jankowscy, Grabkowie, Młyńscy, Misiewicze, Mirkowie, Słupnicy, Starczewscy, spotykamy nieco później (XVII – XIX w.), zaś wymienione na początku są zupełnie obce. Na podstawie podanych dotychczas spisów nazwisk nie trudno stwierdzić, że zawód garncarza utrzymywał się w poszczególnych rodach przez kilka pokoleń. Wytwarzane w Starym Sączu naczynia zaopatrywały całą Sądecczyznę, gdyż garncarze rozwozili je po wszystkich miejscach jarmarcznych. Józef Biliński podaje że poza sądeckim miejscowościami i okolicą, jak Nowy Sącz, Piwniczna, Zbyszyce, Limanowa, naczynia wywożono także i na Węgry, skąd przyjeżdżali kupcy i zamawiali przede wszystkim dzbanki i imbryki z wąskimi szyjkami na żętycę, dwojaki, formy do wypiekania ciast. Do Michała Starczewskiego np. przyjeżdżali stale kupcy z Krakowa i przez 6 lat z Krynicy. Starczewski wyrabiał przede wszystkim : garnki, garnuszki, miski, dzbanki, dzbany pasterskie ze spłaszczonymi brzuścami z jednej lub dwu stron, imbryki z wąskimi szyjkami, czyli tzw. bańki, dwojaki, wazony, formy do wypiekania ciast, zabawki dziecinne, jak piszczałki, mężczyzn na koniach, okaryny, których nie toczył na kole, tylko lepił w rękach, i „banie” na dachy. Wyroby te zdobił ornamentem wymalowanym zabarwioną glinką, używając motywów w postaci kwiatów, pasków, zygzaków; pomagała mu w tym żona. Stanisław Starczewski pamiętał, jak matka malowała naczynia kałamarzykiem, w którym miała rozrobioną glinkę pomieszaną z minią. Starczewski zdobił podobno swoje naczynia także fladrami, jednak, niestety, żaden z takich okazów się nie zachował. Do nadawania naczyniom połysku używał glejty ołowianej. Sprowadzali ją wówczas wszyscy miejscowi garncarze, podobnie jak glinkę i minię z Węgier; minii używali do barwienia glinki na kolor zielony. Powszechnie również używano do wyrobu naczyń gliny żółtej, którą kopano wówczas w Podgórzu; tylko Wincenty Kalisz wykupywał glinę z gruntów chłopskich- ta była ciemnawa i więcej tłusta, dlatego też naczynia Kalisza były lżejsze i bardziej udane. W ogóle Kalisz uchodził w tym czasie za swego rodzaju specjalistę. Nikt tak jak on nie potrafił utoczyć naczynia, aby było lekkie i gładkie, nikt tak jak on ich nie zdobił i nie uzyskiwał szkliwa o dużym połysku. To wszystko było jego tajemnicą, którą przywiózł ze sobą spod Jasła, gdzie uczył się u jakiegoś garncarza. Dlatego też nie chcąc zdradzać fachowego kunsztu nie zatrudniał czeladników – pracował sam. Do niego zjeżdżały wycieczki szkolne, aby zwiedzić pracownię i obejrzeć wyroby, zjeżdżali  także liczni kupcy. Wspomniany już wcześniej Józef Biliński, którego warsztat mieścił się przy ul. Chrobrego 17, poza naczyniami użytkowymi, jak garnczki, miski, dzbany, doniczki, garnki – dwojaki, dzbany tzw. „bacowskie”, czyli pasterskie, o spłaszczonych brzuścach, a służące do noszenia mleka z szałasów oraz misy o ukośnie rozchylonych brzegach, tzw. „orawki”, wychodziła również tzw. galanteria ceramiczna, tj. najróżniejsze figurki, czarki, popielniczki, skarbonki, miniaturowe naczyńka stanowiące zabawki dla dzieci, i wielkie ni to puchary, ni wazony o przeróżnej formie, których głównymi motywami zdobniczymi były ornamenty figuralne w postaci ludzi i zwierząt. Wyroby Bilińskiego odznaczały się ładnym i starannym wypałem. Ornamenty na naczyniach nie były wyszukane, chociaż dość różnorodne. Różnorodność tę ułatwia oczywiście korzystanie z rzemieślniczych technik zdobniczych, jak fladry, mazajki, marmurki, spuszczanie i ryt, które pozwalają na dowolność i swobodę. Garncarze sądeccy wytwarzali także inne przedmioty jak np. Ludwik Wilusz , poza zwykłym asortymentem, wykonywał również podstawki na fotografie czy wazony na kształt dębowego pnia.
                   Prężnym ośrodkiem garncarstwa były również Kołaczyce. Produkowano tutaj wyłącznie ceramikę czerwoną, przeważnie glazurowaną, często zdobioną malaturami. Najstarsze naczynia znalezione na tym terenie nie sięgają wstecz poza wiek XVIII. Bogata dekoracja wyrobów kołaczyckich jest również stosunkowo młoda. Tradycja wiąże ją z pracownią żyjącego w II połowie XIX w. Pawła Kołeczka, który pierwszy zastosować miał niektóre techniki dekoracyjne. Na przełomie XIX i XX w. do najwybitniejszych garncarzy zaliczał się Leon Lejpras, syn Francuza, majstra tkackiego sprowadzonego z początkiem XIX w. do fabryki tkanin w Nawisu Kołaczyckim. Uczył się on zawodu w Kołaczycach u garncarza Dygasa. Wyroby Lejprasa wyróżniały się bogatym zdobnictwem. Poza naczyniami użytkowymi wykonywał on również galanterię glazurowaną, a nawet próbował swych sił w rzeźbie. Kołaczyccy garncarze wyroby swe sprzedawali na targach i jarmarkach w Tarnowie, Pilźnie, Dębicy, Strzyżowie, Rymanowie, Gorlicach, Nowym Sączu, Jaśle, a przed I wojną światową również w Bardjowie i Stropkowie (dzisiejsza Słowacja). Sprzedawaniem wyrobów zajmowali się bądź sami wytwórcy, bądź kupcy-pośrednicy nabywający hurtem cały wypał. Kwitła też sprzedaż domokrążna, uprawiana przez żony uboższych garncarzy czy też drobnych handlarzy, którzy w płachcie na plecach nosili na sprzedaż naczynia gliniane, krążąc po wsiach w niewielkim promieniu od miejsca produkcji.
               Oprócz miast rzemiosło to  rozwijało się również na wsiach, na terenie powiatu gorlickiego znajdowało się kilkanaście takich ośrodków. Z ważniejszych należy wymienić Rzepiennik Biskupi gdzie jeszcze w końcu XIX w. pracowało kilka rodzin garncarskich. W II połowie XX w. pracowali tutaj jeszcze dwaj bracia Jan i Roman Zaprzała, którzy stanowili co najmniej trzecie pokolenie garncarzy w swojej rodzinie. Wyrabiali oni użytkową ceramikę glazurowaną, zdobioną za pomocą pobiałki, o niewielkiej stosunkowo wartości artystycznej, oraz – sporadycznie – rzeźby figuralne i drobną galanterię ceramiczną w postaci flakonów, skarbonek, gwizdków itp. Innym większym ośrodkiem garncarskim była Stróżówka, gdzie jeszcze z początkiem okresu międzywojennego czynnych było podobno kilkanaście warsztatów garncarskich. Z innych pomniejszych ośrodków warto wspomnieć o Dominikowicach, gdzie jeszcze w pierwszych latach XX w. czynne były dwa warsztaty, prowadzone przez braci Cetnarowskich. Wyrabiano tu ceramikę użytkową m.in. garnki, dwojaki, dzbanki, miski, skarbonki. Wszystkie produkty były glazurowane, czasem malowane w białe wzory. Wyroby te odbierali handlarze z Uścia Gorlickiego, Zdyni, Jasła, Grybowa, Wysowej, sprzedawano je także na odpustach w Kobylance. Również w Szalowej wyrabiano glazurowaną ceramikę użytkową, czasem zdobioną malaturami, a mianowicie garnki, miski „noszoki” (dwojaki i trojaki), durszlaki, doniczki, także drobną galanterię ceramiczną (m.in. ozdobne kule na dachy i ogrodzenia). W pomniejszych miejscowościach jak: Łużna, Mszanka, Glinik Mariampolski, Rożnowice, Racławice, Olszyny, Zagórzany ,Bystra, Klimkówka pracowało po jednym garncarzu. Większość nazwisk tutejszych garncarzy została zapomniana, wyrabiano tutaj głównie ceramikę użytkową.
               Proces technologiczny w każdym warsztacie garncarskim wyglądał podobnie. Na początku należało przygotować glinę, czynność ta była żmudna i wymagała dużego nakładu pracy, dlatego też stanowiła zasadnicze zajęcie terminatorów. Glinę wykopywano jesienią, potem zsypywano na kopiec i tak przetrzymywało się na wolnym powietrzu bez przykrycia przez całą zimę, nawet aż do drugiej jesieni. Przez ten czas mokła ona na deszczu, a gdy rok był suchy, to dodatkowo jeszcze polewało się ją wodą; pod działaniem mrozu – kruszała. Następnie w zależności od potrzeby pobierało się ją partiami, tłukło i mieliło w maszynie, często nawet dwukrotnie, aby oszczędzić sobie pracy przy ręcznym wyrabianiu. W czasach, gdy nie znano jeszcze maszyny glinę strugano ośnikiem. Po zmieleniu glinę wyrabiało się jeszcze nieco rękami, tak jak ciasto, najczęściej na ławie garncarskiej, i przygotowywało się odpowiedniej wielkości porcje potrzebne do wyrobu poszczególnych przedmiotów. Narzędziami pracy garncarzy były: koło garncarskie, nożyk i drucik. Nożyk była to prostokątna, niewielka i cienka drewniana płytka z okrągłym otworem pośrodku, której używało się do wygładzania toczonych naczyń i zgarniania resztek gliny, drucik zaś służył do odlepiania naczyń od kręgu po ich utoczeniu. Jak pamięć ludzka sięga używano od dawna koła bezsponowego. Jego poszczególne części w miejscowej gwarze zwą się: „główka”, czyli koło górne, „spodzień”, tj. koło dolne, „pręt”, czyli oś, „łapka”, utrzymująca koło w pionie i łącząca je z ławką, na której siedzi garncarz. „Główka” koła wykonana była z dwu sklejonych ze sobą desek – wierzchniej dębowej lub jesionowej i spodniej z miękkiego drewna, np. sosnowego. Do spodniej deski „główki” przyśrubowany był tzw. „rak”, tj. żelazny krzyż z otworem w środku, w którym uchwycona była ruchomo górna część „prętu”. „Pręt” przechodził przez łapkę do ziemi. Dla ułatwienia i złagodzenia  obrotów koła „pręt” w „łapce” chodził w łożysku kulkowym lub  w tzw. „pręcisku”. Było to udoskonalenie, które wprowadzono w ostatnich dziesiątkach lat, jako odzwierciedlenie i wynik postępu technicznego. Mając przygotowane odpowiedniej wielkości gały gliny, które stanowiły miarę potrzebną na utoczenie jednej sztuki naczynia, garncarz zasiadał za kołem i zabierał się do pracy. Gałę taką kładł na „główkę” koła, po czym uderzając bosymi nogami w „spodzień” wprawiał je w ruch obrotowy. Koło kręciło się raz wolniej, raz szybciej w zależności od potrzeby. Zwilżając ręce i glinę w trakcie tego obrotu garncarz modelował naczynie, tzn. nadawał glinie rozmaite kształty: wyciągał ją, czynił pękatą, to znów spłaszczał. Wyglądało to tak, jak gdyby surowcem była nie glina, lecz guma. Po wyrobieniu naczynia suszyło się, a następnie polewało wodą, w której była rozmieszana mąka. Następną czynnością było posypanie całego, lub części naczynia roztartym tlenkiem ołowiu. Tlenek ołowiu przygotowywało się w ten sposób, że topiło się go w garnku żelaznym aż stawał się sypki. Tak uzyskany produkt tarło się na miałki proszek na okrągłym kamieniu dla wygody ustawionym na stołku. Proszkiem tym posypywano naczynia za pomocą blaszanego sitka zaopatrzonego dziurkami w dnie. Ewentualne zdobienia na naczyniach wykonywano po pierwszym podsuszeniu. Istniały różne sposoby zdobienia naczyń m.in. rysowanie, czyli właściwe malowanie różnych motywów oraz „rzucanie nieregularnych plam” na tło naczynia.
               Do malowania używano nie glejty ołowianej, lecz glinki białej lub ciemnej i dopiero ją barwiło się rozmaitymi dodatkami na odpowiednie kolory. Glinkę białą sprowadzano niegdyś z Czech, ciemną natomiast uzyskiwało się ze zwykłej gliny garncarskiej rozrzedzonej w wodzie z domieszką „żelaziaka”, czyli rudy żelaznej. Poza „żelaziakiem”, który dodany do glinki tworzył farbę rdzawobrązową, jako domieszek używano jeszcze: tzw. „dzikówki”, czyli „braunsteinu” – czarnego kamienia występującego na polach, a barwiącego na ciemny brąz wpadający nawet w czerń, tzw. „bromrutu”, czyli żółtej glinki. Aby otrzymać kolor zielony używało się „zyndry” miedzianej. W ogóle „zyndra”, czyli osad powstający na metalach takich jak miedź, mosiądz, żelazo – był barwnikiem uniwersalnym, którego dodawało się do farby i do glazury. „Zyndrę” tak jak i inne dodatki barwiące mieliło się w żarnach, przesiewało przez sito i rozpuszczało w wodzie. W zależności od ilości „zyndry”, czy innej domieszki, można było otrzymać stopniowanie kolorów – od jaśniejszego do ciemnego. Farby malarskie nie nadawały się do malowania naczyń, ponieważ nie były ogniotrwałe. Osobą która najczęściej zajmowała się malowaniem naczyń, była przeważnie żona garncarza, która wykonywała to z wielką wprawą i po części mechanicznie. Malowano wprost na podeschniętym naczyniu trzymając je w lewej ręce od wewnętrznej strony brzuśca, prawą kreślono wzory pisakiem, przy czym duże kropki i płatki kwiatów rozmazywano palcem. Różnorodność motywów zdobniczych była dość duża. Oprócz powszechnie występującej linii prostej i falistej przechodzącej w ząbki, krokiewek, kropek i packów oraz krzyżyków, występowały także motywy które miały swoje specjalne nazwy jak: listki, astry, winogrona, wianuszki, rybia łuska, pajączki, patrzący itd. Poza malowaniem odręcznym różnych motywów zdobniczych, praktykowano jeszcze inne garncarskie techniki, a to: mazajkę, marmurek, spuszczanie i fladry. Mazajkę czyli zalewanie wykonywało się w ten sposób, że podeschnięte naczynie oblewało się glinką, a potem farbą z kałamarzyka wprost na mokrym robiło się packi, które zlewały się z ową mokrą glinką. Czasami po zrobieniu packów jeszcze raz się zalewało, tzn. zdobione naczynie wkładało się do większego naczynia, gdzie znajdowała się farba lub glinka, i od razu się je wyciągało. W ten sposób farby wraz z glinką jeszcze bardziej się zlewały. Podobnie uzyskiwało się marmurek: w dość dużym naczyniu było rozrobione „tło”, czyli czysta glinka lub farba. Do niego z kałamarzyków wpuszczało się po parę kropel kilku kolorów farb, które były rzadsze od „tła” i nie rozpuszczały się w nim. W tak przygotowanym roztworze zanurzało się podeschnięte naczynie, wyciągało się od razu po zanurzeniu i na jego powierzchni tworzyły się różnokolorowe, niekształtne plamy, czyli właściwy marmurek. Spuszczanie z kolei wykonywało się w ten sposób, że podeschnięte naczynie polewało się farbą, stawiało na kole, które wolniutko się obracało i z góry puszczało się na mokre jeszcze naczynie po kropli farbę innego koloru. Farba momentalnie spływała po tle na dół tworząc pionowe równe paski, w równych odstępach. Paski mogły być w różnych kolorach, zależnie od ilości użytych farb. Oczywiście gęstość farby zasadniczej i farb użytych na paski była różna i dlatego nie zlewały się one ze sobą. Fladrowanie wykonywano w ten sposób, że podeschnięte naczynia polewało się farbą, a potem stawiało na kole, którym powoli się obracało. W trakcie tego obrotu inną farbą, rozprowadzoną z kałamarzyka, zataczało się w równych odstępach kręgi, posuwając się od dna naczynia ku górze. Następnie z kałamarzyka z tą samą lub inną farbą puszczało się od góry w równych odstępach po jednej kropli, jak przy spuszczaniu. Krople te spływając ku dołowi pociągały za sobą farbę z kręgów i w ten sposób tworzyły razem fladrę. W zależności od kolorów i gęstości farb można było tą droga uzyskiwać nie tylko fladrę w postaci łuski rybiej, ale i pawich piór oraz różnych innych kombinacji. Ostatnim wreszcie sposobem zdobienia naczynia był ryt. Ornament ryty był jednak mało urozmaicony, a powtarzający się stale motyw stanowiła linia falista bądź listki i gałązki. W rozmieszczeniu motywów zdobniczych, zwłaszcza przy malowaniu odręcznym i rycie, dają się zauważyć następujące układy kompozycyjne: pasowy poziomy – okalający naczynie wokół brzuśca przede wszystkim w najszerszym jego miejscu, bądź bezpośrednio poniżej brzegu naczynia, pasowy pionowy biegnący od brzegu do dna w rytmicznych odstępach, centryczny – zwłaszcza na talerzach, i luźny – po obydwu stronach naczynia nie zawsze przestrzegający symetrii. Ornament wyraźnie odcina się od zasadniczego tła, przy czym często wykonany jest w dwóch kolorach – żółtym i ciemnobrązowym. Również przy zastosowaniu zdobniczej techniki spuszczania czy fladrowania można mówić o pasowym pionowym układzie kompozycyjnym i rytmice. Przy użyciu natomiast pozostałych dwóch technik kompozycja jest przypadkowa i w grę może tutaj wchodzić tylko dobór poszczególnych barw. Ozdobione i wyschnięte ponownie naczynia glazurowało się, a potem wypalało w piecu. Galanterię wypalało się dwa razy, tzn. raz po wyschnięciu malatury, bez glazury, drugi raz po glazurowaniu, którego dokonywało się dopiero po pierwszym wypale. Piec znajdował się bądź w osobnym pomieszczeniu, bądź też w samej pracowni garncarza. Nie wszystkie piece były zbudowane jednakowo. Spotykało się m.in. takie o podstawie koła, którego średnica równała się zazwyczaj wysokości (około 180cm), z czterema paleniskami umieszczonymi u podstawy na krzyż, z kwadratowym otworem z przodu na środku, z czterema na krzyż „luftami” powyżej tego otworu i z kopulastym sklepieniem, w którym asymetrycznie umieszczony był na zewnątrz kanał połączony rurą z kominem, bądź też odprowadzający dym bezpośrednio tą rurą. Wewnątrz pieca wokół podstawy, znajdowała się wysoka na szerokość cegły ścianka, tworząca tzw. „drogi”, która odgradzała wypalane naczynia od bezpośredniego zetknięcia się z ogniem.

              Garncarstwo nie było bardzo dochodowym rzemiosłem co moglibyśmy wnioskować po pozostałych po tym fachu przysłowiach jak np. „Garncarz z błota narobi złota”, aczkolwiek wytwórcy nie żyli w biedzie. Jednak od przełomu XIX i XX w. w skutek napływu fabrycznych przedmiotów, jak również obserwowanej w wielu rodzinach niechęci do kontynuowania tego rzemiosła ulegało on postępującemu zanikowi. Po chwilowym odrodzeniu po II wojnie światowej, począwszy od lat 70. proces nadal postępował. W chwili obecnej tradycyjnym wyrobem produktów glinianych zajmują się stosunkowo nieliczne osoby, wśród których warto wspomnieć o Janie Wiluszu ze Starego Sącza.  

piątek, 6 lutego 2015

Ferenc Molnar - relacja z pobojowiska w okolicach Biecza

Zdjęcie pochodzi z: http://en.wikipedia.org
Ferenc Molnar ( 1878-1952).  prawdziwe nazwisko Ferenc Neumann. Węgierski pisarz, dramaturg, Znany w Polsce i innych krajach przede wszystkim jako autor książki „ Chłopcy z Placu Broni” W latach 1914-15  przebywał na froncie galicyjskim w roli korespondenta wojennego, a jego relacje drukowała ówczesna węgierska prasa, a jego korespondencje pozbawione są propagandy wojennej. Jak określa to sam autor: Wspomnienia- nie dziennik, nie historia wojny, pamiątka z rocznej męki korespondenta wojennego. Podróże, doświadczenia, korespondencje, migawki, usłyszane historyjki, rozmowy z wodzami i szeregowcami, świadectwa uczestników zupełnie błahych i niesłychanie ważnych wydarzeń. Zdania pisane w pośpiechu przez człowieka, który znalazł się na froncie, żeby „robić gazetę”, który nie zawsze mógł pojechać tam, gdzie chciał, który nie zawsze dotarł tam, gdzie zamierzał, który tylko dryfował na froncie tam i z powrotem z innymi, z notesem, który ma wiele niezamierzonych białych kart, wątpliwości, a w jego sercu postarzałym zawarł się bezkres coraz bardziej gorzkich refleksji.






           Tuż przed Bieczem, jeśli patrzymy z szosy w prawo, w świetle zachodzącego słońca widzimy ciągnące się przez zdeptane pola, hen daleko, aż do odległych wzgórz, wąski, czerwony dywan. Gdy człowiek podejdzie bliżej, przekona się,  że ten dywan to nic innego niż zasieki  z kolczastego drutu przeciągnięte przed rosyjskimi okopami w stronę pagórków, a cały pas zasieków pełen jest czerwonych maków. Dalej czernieją głębokie okopy rosyjskie, które widocznie zostały opanowane bez walki. Przed makowym dywanem, jak okiem sięgnąć, szarobrunatne, nie zaorane ubiegłoroczne ściernisko. Nigdy dotychczas nie widziałem maków rosnących tak gęsto. W naszych stronach czerwony mak jest kwiatem samotnym, nie wyrasta jeden obok drugiego. Tutaj rosną jeden na drugim. Tłoczą się, roją między drutami. Ani przed, ani za drutami nie wyrósł ani jeden… Mam dziwne uczucie, że mak posłużył się zwierzęcym instynktem: na tym sądzie Bożym wyszukał sobie bezpieczne miejsce, którego nie depczą ludzkie stopy. Teraz ten jaskrawoczerwony pas ciągnie się w dal, niby chodnik rozwinięty przed wielkim, niewidzialnym królem. Zachodzące słońce rzuca nań złociste promienie, zabarwiając go miejscami krwistą czerwienią. Tam gdzie słońce nie dociera, maki są ciemniejsze, chwilami więc człowiek odnosi wrażenie, że patrzy na czerwony brokat, który z zależności od padających promieni zmienia odcień. Nie można oderwać oczu od tego widoku, bo jest tak sugestywny i w swojej królewskiej wspaniałości tak wiele potrafi powiedzieć o wojnie…
           Za czerwonym chodnikiem rozciąga się smutna ziemia, która w ostatnich promieniach słońca iskrzy się setkami punkcików. To błyszczą rozrzucone puszki po konserwach. Setki tysięcy małych puszek lśnią po całej Galicji, jak nie wysychający potok łez… Widać je na poboczach dróg, wśród kwiatów, w młodym zbożu, na rozległych pastwiskach. Już od dwunastu godzin pędzimy na wschód i bodajże nie było takiej godziny,  by na horyzoncie nie świecił choć jeden taki nędzny brylant. Rosyjskie puszki, pokryte  żółtą emalią, błyszczą jak złoto, a nasze jak srebro. Ale żołnierz rosyjski, tak samo jak nasz, dopiero wówczas wyjął swe puszki, gdy nie miał już nic innego do jedzenia. Tam gdzie pola się iskrzą, tam głodowali ludzie. Dlatego cała Galicja jest obsypana złotem i srebrem. Na większych polach, gdzie biwakowało wojsko, teraz ponurzy chłopi zbierają do worków te błyszczące śmiecie. Jest coś tragikomicznego w tym, jak chciwie pochylają się raz po raz nad tym tandetnym, złotym znaleziskiem.
            Pod Bieczem nikt nie zbiera złomu. Tu między błyszczącymi punkcikami leżą ruiny zburzonych domów. W tej okolicy rozdzieliły się dwa  nierozłączne pojęcia- dom i człowiek. Gdzie stoi dom, tam na ogół nie ma ludzi. Samotne domy za miastem musiały stanowić  znakomity cel dla artylerii, bo nie widać tu ani jednego całego. Artyleria potrafiła mierzyć dokładnie, bo w pobliżu tych domów widać najwyżej jeden lub dwa leje. Trzeci pocisk był celny. Ze wzgórza widać ze trzydzieści, czterdzieści stert gruzów- tam niegdyś stały małe, wiejskie chałupki. Nie potrzebowały dużo, nawet od jednego pocisku zawalały tak grzecznie, tak posłusznie, że teraz ledwie wystają nad powierzchnię ziemi. Te sterty gruzów robią niesamowite wrażenie, ponieważ często mają nietknięte kominy, które jak czarne nagrobki sterczą na mogiłach swych chałupek.

           Zmierzchło już, gdy dotarliśmy do tych gruzów pod Bieczem. Kiedy opuszczaliśmy zburzone miasteczko, w zapadającym zmroku ujrzałem nagle żarzące się wśród ruin ognie. W pierwszej chwili myślałem, że to resztki żaru spalonych domów świecą pośród rozpadającej się gliny i belek. Lecz gdy podjeżdżamy bliżej, widzę, że wokół małych ognisk stoją kobiety i dzieci gotujące kolację. Cztery lub pięć ognisk pali się w pobliżu. Domy zbudowane były z gliny i drzewa, więc jeden cios burzył je na zawsze. Z cegieł nie budowano niczego prócz pieca w kuchni oraz komina. Te trwalsze, ceglane elementy pozostawały wszędzie tam, gdzie pocisk trafił w bok chałupy. I teraz biedni ludzie przychodzą gotować w tych piecach strawę. Wśród gruzów dymi kilka nago sterczących kominów, a pod nimi wolno stojące paleniska, bucha w nich ogień, dookoła bezdomne rodziny. Słowo „ognisko” w wielu językach oznacza dom. Francuzi dom rodzinny nazywają „foyer”. W naszym języku także słowo „tuzhely” (palenisko) kojarzy się ze słowem „osalad” (rodzina). Ta prastara symbolika języka wyraża to samo, co wstrząśnięty do głębi człowiek widzi tutaj, w tej niemal wymarłej okolicy: istotę pojęcia rodziny, domu rodzinnego stanowi punkt na tym wielkim świecie, gdzie rodzina zapala ognisko.  Nie warsztat ojca,  kołyska dziecka, nie łoże małżonków jest duszą, istotą domu. Lecz palenisko. I tu, gdzie ta brudna, niechlujna chałupa  zwaliła się pod uderzeniem  pierwszego pocisku, jak chory pies pod uderzeniem bata, ognisko domowe przetrwało wszystko, co się działo wokół. A rodziny wyszły z lasu i piwnic, gdzie się ukryły, kiedy od strony Gorlic nadciągała burza, jakiej świat jeszcze nie widział- i teraz siedzą skulone wśród ruin i gotują kolację na starym ognisku.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Otto von Emmich



Źródło: Ilustrowany Kuryer
Codzienny, 1915.
Otto von Emmich urodzony 4 sierpnia 1848 r. w Berlinie. Jego ojciec był pułkownikiem. Stopień podporucznika uzyskał w 1868 r., zaś w 1887 r. dosłużył się stopnia pułkownika, obejmując dowództwo nad 114 Pułkiem piechoty. Do stopnia generalskiego awansowany w 1909 r.,  zostaje mianowany dowódcą X Korpusu Armijnego. Przed przeniesieniem na front wschodni, w 1914 r. na jego czele uczestniczy w walkach we Francji, m.in. w bitwie nad Marną.
Zmarł w grudniu 1915 r. 

Zostań Patronem Z Pogranicza